Tuesday, January 31, 2012

Liliputbahn. Yerevan Children's Railway


Erywańską kolej parkową otwarto 9 lipca 1937 roku w miejskim parku w dolinie rzeki Hrazdan. Długość 2,1 kilometra. Dworzec kolejki wybudowano w latach 40.














Saturday, January 14, 2012

Havlabar: Little Armenia on the Hill

Havlabar (Avlabari) district in the capital of Georgia, Tbilisi.  In past it was mainly inhabited by Armenians. There are several Armenian churches located there, Armenian Theater and Armenian Pantheon of Tbilisi.


The Church of the Red Gospel (Karmir Avetaran Yekeghetsi, Karmir Vank) - Armenian church built in XVIII century, destroyed in 1989.


Armenians are the second largest ethnic minority in Tbilisi (7,6%) and third in Georgia (5,7%, 2002 census)


Today Armenian population worldwide is estimated to be 10-11 millions. Approximately 3 millions live in the Republic of Armenia.
 


Wednesday, January 11, 2012

Notes #1

W ciągu dnia na stacji kolejowej w Ani zatrzymują się cztery pociągi: dwa z Erywania do Gyumri, dwa z Gyumri do Erywania. Rano i wieczorem. W dawnej stolicy Armenii żyje dzisiaj 80 rodzin, Wania szybko przelicza i wychodzi mu wszystkiego około 400 osób. Pociąg ze stolicy wyjeżdża o godz. 8, by już o 10:30 być na miejscu. Bilet kosztuje 750 dram, ale dzisiaj jest promocja świąteczna – płacimy po 600.
Pierwsze, co daje się odczuć po wyjściu na peron – zimno. To ormiański sybir – Wania odchyla się na krześle i rechocze. Faktycznie, w stolicy było o kilka stopni więcej. Idziemy przez wieś, mijamy biedne domy przed którymi stoją w rzędzie "biotoalety". Jak w taką pogodę z nich korzystać? Dochodzimy do północnego końca Ani, w tył zwrot i naprzód marsz. Stopy zamarzają. Teraz słońce jest po lewej stronie – oświetlona strona twarzy ma się całkiem nieźle, druga – powoli sztywnieje z zimna. Dziwne uczucie. Na drodze kilka metrów przed nami stoją dwie osoby. Podchodzimy, by zapytać, którędy do ruin dawnej ormiańskiej stolicy.

Osiem kilometrów na zachór od stacji kolejowej znajduje się granica ormiańsko-turecka. Tuż za nią – ruiny średniowiecznej stolicy Armenii. Kiedyś nazywano ją miastem 1001 kościołów. Żeby dzisiaj zobaczyć ruiny, trzeba stanąć na granicy - to wymaga odpowiedniego pozwolenia lub znajomości.
Mężczyźni próbują czytać mapę. Ojciec – Wania, i jego syn nie potrafią rozpoznać okolicznych miejscowości. Nic dziwnego – mapa jest nowa, a wiele nazw miejscowości zostało zmienionych. Dawne Ani dzisiaj nosi nazwę Aniavan (czyli "stacja Ani"), a największe miasto w okolicy, Leninakan, przemianowano na Gyumri. Debatujemy chwilę na mrozie, aż w końcu Wania zaprasza nas do siebie na kawę. Wspinamy się po drewnianych schodach, w misce zamarznięta woda, obok w wiadrach wyschnięte krowie łajno – tutejszy opał. Wschodzimy do ciepłego dwupokojowego mieszkania.
Poznajemy żonę i córkę Wani. Rumiana gospodyni sadza nas na łóżku. Stół spod okna wędruje w naszą stronę. Błyskawicznie zapełnia się jedzeniem i piciem - wszystkim, czym tylko można poczęstować gości. Tolma, naleśniki, domowe ciasta, owoce, cukierki, wódka, wino i kawa. Wania narzeka na ból żołądka, który podobno łagodnieje pod kojącym wpływem alkoholu. Ciągle się śmieje i wypytuje nas, jak się żyje w Polsce. Opowiadamy, porównujemy ceny i średnią emeryturę w obu krajach (dlaczego zazwyczaj Ormianie pytają o wysokość emerytury?). Ekonomicznie – 1:0 dla Polski. Jeśli chodzi o gościnność, wygrywa Armenia.
Gospodarz ma 57 lat i pracuje na kolei. Tak samo, jak większość zatrudnionych w wiosce. – Ponad połowa ludzi w Armenii nie ma pracy – ocenia. –Bezrobocie szczególnie widać w regionach kraju – dodaje.
Dzieci Wani nie mają komputera i adresu email. Jest telewizor, a w nim cztery kanały. Gospodarz śmieje się, że mało, ale i tak ciągle musi kłócić się z córką o to, co będą oglądać. Mają jeszcze trójkę starszych dzieci, które zdążyły się wyprowadzić z rodzinnego domu. Żadne z nich nie studiowało, bo nie było na to pieniędzy. Najmłodszy syn niedawno wrócił z wojska, służył w Karabachu. Wraz z kolegami odwiedził słynny monastyr Gandzasar. Teraz siedzi na łóżku, ogląda występ gwiazdy rabizu, czyli ormiańskiego disco-polo, i podśpiewuje.


W połowie drugiej butelki wódki wraca temat naszej pieszej wycieczki do granicy. – Nie boicie się wilków? – pyta. Wilków!? – W lecie podchodzą do wsi, a zimą to strach pomyśleć... – ciągnie dalej. Wania pamięta, że kiedyś weszły do jednego z domów i zagryzły ludzi. Na naszych twarzach maluje się konsternacja. – No, nie myśleliście o tym!? – pyta. Nie przyszło nam do głowy, że oprócz zamarznięcia grozi nam jeszcze taki rodzaj śmierci. "Wołki was skuszajut" – hmm, chyba nie mamy na to ochoty. - My dumali, dumali i rieszyli... że pogoda taka sobie i widoczność słaba, więc na pewno ruin miasta nie będzie widać, że do granicy daleko, że nie mamy pozwolenia, że wilki. Wrócimy więc na drogę, złapiemy stopa i podjedziemy do Jvari – wsi, w której znajduje się kościół z VII wieku. Widać też "Jezioro tureckie", czyli znajdujący się na granicy obu państw sztuczny zbiornik wodny.
Robimy pamiątkowe zdjęcia, żegnamy się, pijemy ostatnią kawę i kilka kieliszków na drogę. Wania z synem odprowadzają nas na drogę – tam, gdzie ich spotkaliśmy, tam ich zostawiamy (a tak w ogóle, co robili na tej drodze? Czekali na kogoś, czy zabijali czas?)


Na stopa łapiemy starą ciężarówkę. Kierowca wiezie mąkę do Gyumri. Rozmawiamy chwilę. Okazuje się, że gdy służył w armii, stacjonował w Czechosłowacji, niedaleko Ołomuńca. Pamięta kilka czeskich słów i dobrze wspomina miejscowe piwo. Nie był w Polsce, ale odwiedził Bratysławę i Węgry. Ma dwie córki – jedna jest na Ukrainie, gdzie wykłada język angielski. Druga wyjechała do Stanów, jest dziennikarką.
W Jvari udało nam się przejść 300 metrów. Minął nas jeden samochód. Za chwilę kolejny. Kierowca zatrzymał się i zapytał, w czym może nam pomóc. Mówimy, że idziemy zobaczyć zbiornik wodny – proponuje, że nas tam zabierze. Czemu nie? Hayk wiezie nas do granicy – widoczność jest słaba, jezioro pokryte lodem i śniegiem ledwo odróżnia się od okolicznych terenów. Dojeżdżamy do budki pograniczników. – Jeśli chcecie robić zdjęcia, odjadę stąd kawałek, bo później FSB będzie mnie ścigać. – proponuje. Pokazuje na okoliczną górkę i mówi, że żołnierze stoją tam z lornetkami, zobaczą jego samochód i będzie miał kłopoty. Odjeżdżamy kawałek dalej polną drogą wiodącą wzdłuż granicy państwa. Później Hayk zaprasza nas na kawę. Domyślił się, że przyjechaliśmy zobaczyć ruiny miasta. Twierdzi, że ma znajomych pograniczników – zapyta, czy dzisiaj będziemy mogli zobaczyć średniowieczne Ani. Proponuje, że nas tam zawiezie. Ale najpierw do domu. Poznajemy ojca, żonę i syna. Sadzają nas przy stole, który po raz kolejny błyskawicznie się zapełnia. Za chwilę wznosimy lakoniczne toasty: na zdrowie, za spotkanie, za nas i naszych rodziców. Telefon do przyjaciela celnika – okazuje się, że dzisiaj posterunek w Ani wizytują generałowie. Nic nie poradzimy. Może innym razem. Hayk daje nam numer telefonu i email. Robimy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcia. Proponuje, że zabierze nas do Gyumri, skąd złapiemy marszrutkę do Erywania. Odmawiamy uprzejmie. – Moim obowiązkiem jest zaproponować. Gdybym nie zatrzymał się wtedy na drodze i nie zapytał, czy nie potrzebujecie pomocy, miałbym wyrzuty sumienia. Wróciłbym do domu i myślał o tym. Mnie to nic nie kosztuje – 10 minut samochodem w tę i z powrotem, kilka kieliszków wina, ciasto i cukierki. – opowiada.